W końcu nadeszły kolejne wyczekiwane przez każdego w pracy tygodniowe ferie miedzysemestralne!!! :D Yupiiiiie! I ja również cieszę się niesamowicie bo dla mnie to nie tylko okazja do wyspania się i ulubionego zrelaksowanego "craftowania" :) ale również odpoczynek od trudnych "dzieci adhd", kolegów z pracy i złapanie dystansu do wszystkiego tak aby parę dni później wrócic ożywionym z naładowanym bateriami.
Ostatnie dni tego tygodnia miałam wypełnione różnymi zajęciami. Poza tym trochę rozchorowałam się na gardło (teraz takie ciepło a mnie jak na złość gardło ściska z bólu :-/ ), nie chciało mi się siedzieć przed kompem i blogować i chodziłam sporo wcześniej spać przy czym zaległości blogowe urosły sobie w tempie zastraszającym :-/
W czwartek udaliśmy się pieszo z pierwszo- i drugoklasistami na lokalne Jamboree w P.M. Szefowa, parę nauczycielek, w tym ja, i Ryan na swoim wózku, który wytrwale pchaliśmy pod górę. Jamboree to taki mały festiwal dla dzieci z okolicznych szkół, na których śpiewa się piosenki po walijsku. Festiwal ten cieszy się wielką popularnością zarówno wśrod dzieci jak i nauczycielek i jego celem jest popularyzowanie kultury walijskiej i języka. Ostatecznie tańczyły na nim nie tylko dzieci ale i dorośli. Naprawdę można się nieźle zabawić pomimo iż to tylko szkolne piosenki ;) Repertuar był wyłacznie po walijsku a muzyka bardzo szybko zapadła nam w ucho. Na kilka tygodni przed festiwalem dzieci uczą się spiewać w szkole te piosenki z nauczycielami z dostepnego wcześniej cd i "spiewnika" a potem zjedżaja się w jedno miejsce aby sobie pośpiewać pod przewodnictwem organizatorów. Pan, który prowadził ten festiwal wykazywał się niezłą pomysłowością - zmieniał stroje i peruki z piosenki na piosenkę, strzelał do nas z ogromnego pistoletu wodnego (dzieciaki aż piszczały z radości), kazał nauczycielom tańczyć a dzieciakom oceniać dorosłych, wygłupiał się, zaskakiwał dzieci pytaniami po walijsku a na gdzieś mniej więcej w środku przedstawienia padło pytanie: Are there any teachers from outside Wales? (= czy są tu jacyś nauczyciele spoza Walii?) Chyba nie trzeba mówić na kogo pokazały moje koleżanki :P Wydały mnie, zołzy jedne! He he he! Oczywiście spiekłam raka i pomachałam publiczności a pan stwierdził coś po walijsku coś co zabrzmiało jak "(gorąca) polska krew" a potem spytał się mnie czy w Polsce mamy takie festiwale :) a potem jeszcze spytał, mnie iloma językami sie posługuję. "Dau" (= 2) padła odpowiedz bo miałam na myśli głównie pl i ang ale pan stwierdził że pewnie umiem po polsku i walijsku :) Dla mnie hitem festiwalu była piosenka "Dawnsio Russia" śpiewana po walijsku w takt melodii rosyjskiej. Nasze dzieciaki też uwielbiały tańczyć po rosyjsku do tej piosenki ;) Taki ot, trochę bliski nam Polakom akcent ze wschodniej Europy ;) Z festiwalu wszyscy wróciliśmy rozśpiewani. Żałuję, że następny będzie dopiero za rok!
Na koniec czwartkowego dnia (czwartek to zawsze dla mnie dłuuugi dzień) czekały mnie nie tylko dodatkowe zajęcia poza lekcyjne z Art Club-u z dzieciakami ale tez i tea z koleżankami z pracy w pubie w Gresford. Tea po ang to nie tylko " herbata" ale i podwierczorek, ewentualnie posiłek jedzony wieczorem. No więc spotkałyśmy się w 5 w pubie w Gresford. Tylko personel z naszego Specjalnego Unit-u ;) Pięciu pracowników szkolnych. Cztery Brytyjki i jedna Polka. Pięć kobiet w różnym wieku i z różnym doświadczeniem życiowym. Ja najmłodsza. Cel: team building i bonding, jak przypuszczam. I chociaż ja lubię z reguły oddzielać sprawy prywatne i domowe od spraw zawodowych (czyli po godzinie 15.15 jak opuszczam budynek, szkoła/praca dla mnie nie istnieją a przynajmniej próbuję zapomnieć o nich aby zrelaksowac się na koniec dnia) to tym razem skusiłam się na wyjście. I to była dobra decyzja bo Belgian Waffles (coś na kształt ciepłych gofrów) z sosem czeko i smietanka były doskonałe!! ;P Obgadałaśmy sprawy szkolne, trochę prywatnych i towarzyskich, zaliczyłyśmy meal deal i drinki i rozjechałyśmy sie do domu. Pewnie sie jeszcze kiedyś spotkamy. Jedno jest jednak pewne - Brytyjczycy uwielbiają eating out czyli jedzienie poza domem w towarzystwie. To był dobry chociaż dłuuugi dzien. Było ciepło i słońce tak ładnie pomału zachodziło kiedy wracałam wieczorem do domu. A potem? Zero kompa. Tylko prysznic, łóżko i poduchy i odlot do Pierzynowa ;) Sen przyszedł szybko.
Piątek to dzień na który wszyscy czekalismy (uwielbiam piątki, zwłaszcza piątkowe popołudnia kiedy jestem już w domu po pracy, a wy?) - ostatni dzien szkoły i poczatek weekendu po którym rozpoczną się tygodniowe ferie. Ogólnie dzien był luźny, nieco odstępiono od szkolnej rutyny, a w powietrzu dało się wyczuć, że każdy chce czym prędzej znaleźć się w domu by móc realizować swoje weekendowe plany. W końcu nadeszła 15.15, dzwonek odśpiewał swoja melodyjkę i nastał upragniony moment "wyfrunięcia" ze szkoły :) Ale mnie jeszcze czekała pierwsza wizyta u okulisty w spalonym słońcem asfaltowym centrum Wrexham. Jeszcze siedząć w autobusie w myślach prowadziłam wyimaginowany wyścig czasowy z T. który w tym samym czasie wracał samochodem z pracy do domu z południa Anglii. W myślach robiłam sama z sobą małe zakłady co do tego które z nas pierwsze dotrze do domu ;) Ostatecznie staneło na tym, że musiałam zostać dłużej bo wizyta się przeciągała i w domu byłam godzinę później. Jednak T. przyjechał później ode mnie bo traffic na drogach ze względu na weekend/ferie i poniedziałkowe święto bank holiday był bardzo duży.
A co do samej wizyty, to chyba nikt nigdy nie badał mi tak szczegołowo wzroku jak tu w UK. Najpierw musiałam przejść wywiad z pracownicą, która zadawała mi setki pytań włącznie z tym co robię w wolnym czasie!!!! (powiedzcie mi, po jaką cholerę optyk musi wiedzieć co robię w wolnym czasie, jaki mam email i gdzie pracuję... Questions! Questions!! Questions!!!) "Crafts, proszę pani, uprawiam crafts", odpowiadam z lekko rosnącą irytacją. Potem pan okulista sadzał mnie chyba na 50 różnych maszynach i krzesłach, tu mierzył, tam zaglądał, to zaswiecił latarka, to zamachał szkiełkiem. "Prosze przeczytać dolną linię literek..a teraz prosze przeczytać ten akapit... to pani pracuje w szkole, tak?....Pani uczy angielskiego polskie dzieci czy angielskie? no, a teraz jak? dobrze? a teraz lepiej czy tak samo? no a a teraz z tymi szkłami to nieco lepiej czy bez zmian?".
U optyka dowiaduję się również, że 3-miesięczne soczewki optima, które noszę od lat nie są w sprzedaży w UK (rzekomo firma h-amerykanska). Jedyne co chciałam to sprawdzenie wzroku i uzyskanie nowych parametrów na soczewki które z resztą planuje zamówić sobie i sprowadzić od optyka z Pl (taniej!!!!) tak jak to robiłam od lat ale okazuje się, że nabycie soczewek w UK nie jest takie proste jak w Polsce. Nie można ich kupić sobie ot tak sobie u optyka czy zamówić z netu i zaaplikowac, tylko należy przejśc wywiad, dokładne badanie wzroku od zera a nastepnie nosić soczewki próbne (Ależ prosze pana ja już noszę soczewki od lat i wizytę z zakładaniem soczewek juz przechodziłam!!!) Pan jednak zasłania się prawem. "Oczywiście, ja pana nie winię za to, ale wie pan, w Brytanii to tyle zasad.... " skarżę sie facetowi ;) Ostatecznie wychodzę od optyka z receptą na nowe szkła do okularów (lewe oko poprawiło się w jakiś cudowny sposób, a reszta bez większych zmian, dzięki Bogu) Trialowe soczewki już siedzą w oku :) świat przez nie robi się piękniejszy i wyraźniejszy ;) a za soba zostawiam pana optyka i pracownicę, która pewnie zastanawia się czy uda jej się mnie naciągnąć na miesięczny direct debit scheme w którym co miesiąc płaci sie z konta bankowego za soczewki, które odbiera sie u optyka przy czym badania wzroku i wszelkie ubezpieczenia sa za darmo. Cena takich miesiecznych soczewek w uk to wydatek 16-18 funtów. Bye bye panie Peter! Do zobaczenia za 2 tygodnie! :)
A teraz ferieeeee!



